Dotychczas koncentrowaliśmy się, analizując możliwość zaistnienia konfliktu, na dwóch kwestiach – jak wzmocnić politykę odstraszania i w jaki sposób Pakt Północnoatlantycki ma zamiar zatrzymać Rosję? Obydwa te obszary rozważań są nadal ważne, choć już w coraz mniejszym stopniu wystarczające. Zacznijmy od odstraszania. Jego akademickie definicje głoszą, że siła naszych argumentów, od których zależy to, czy zdołamy wpłynąć na rachunek strategiczny przeciwnika, jest pochodną trzech czynników. Po pierwsze liczy się nasz potencjał, zarówno wojskowy, jak i w zakresie tego, co szeroko definiujemy jako system odpornościowy, po drugie znaczenie ma to, czy jesteśmy gotowi użyć naszej siły, a zatem czy mamy wystarczająco ugruntowaną motywację, aby walczyć, podejmować niezbędne a trudne decyzje i ponosić ich polityczne oraz społeczne koszty. Wreszcie wpływ na to, w jaki sposób i czy w ogóle odstraszamy rywala wiąże się z naszą reputacja.
Jakie są nasze zdolności odstraszania?
Przeciwnik musi wierzyć w to, że mamy siły zbrojne budowane nie tylko na potrzeby manewrów i defilad. Z tego właśnie powodu dopuszcza się obserwatorów wojskowych na manewry, nawet jeśli rekrutują się oni z państw wrogich i dlatego też państwa takie jak Izrael realizują w praktyce strategię „gwarantowanej odpowiedzi” militarnej na każdy atak przeprowadzony przez przeciwników. Jeśli mówimy o sile naszego odstraszania, to warto podkreślić znaczenie trzech czynników, na które mamy ograniczony wpływ. Po pierwsze przeciwnik może się pomylić, myśleć, tak jak Putin w przypadku agresji na Ukrainę, że dysponuje tak dużą przewagą, iż wojna będzie krótka a zwycięstwo jest gwarantowane. Z tego też powodu nasze wewnętrzne dyskusje, które mogą być odczytane w kategoriach braku determinacji czy wątpliwości na temat potrzeby stawienia oporu obiektywnie rzecz biorąc osłabiają nasze zdolności do odstraszenia przeciwnika. Po drugie trzeba pamiętać, że nasze odstraszanie było do tej pory elementem NATO-wskiego systemu, zdominowanego przez Stany Zjednoczone. Co za tym idzie wątpliwości, czy art. 5 będzie działał, zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z ich narastaniem, osłabia nasze zdolności do wywarcia tonującego wpływu na wojownicze nastroje sąsiadującego z nami państwa. Trzecim wreszcie czynnikiem, którego wpływ na politykę odstraszania warto wziąć pod uwagę, jest ewolucja współczesnej wojny. Jeśli mówimy o konflikcie asymetrycznym, poniżej progu wojny kinetycznej, którego inicjowanie może dać w konsekwencji agresorowi korzyści polityczne uzyskiwane wcześniej w wyniku napaści wojskowej, to inicjowanie tego rodzaju wojny jest znacznie łatwiejsze, „bariera wejścia” niższa, a to w konsekwencji ma wpływ na nasze zdolności odstraszania.
Wspieranie wojska to za mało
Musimy też pamiętać o tym, że te trzy czynniki, od których zależy siła naszego odstraszania, muszą być spełnione łącznie. Jeśli któryś z nich wynosi umowne zero, to ryzyko tego, iż staniemy się ofiarą agresji, znacząco wzrasta. Na dodatek w realiach wojny asymetrycznej znaczenie odporności społecznej i dojrzałości klasy politycznej rosną. Można tak ukierunkować presję poniżej progu wojny kinetycznej, że bez otwartej agresji strona inicjująca taką politykę wymusi korzystne dla siebie ustępstwa. To zaś oznacza, że współcześnie już nie wystarczy koncentrować się, jeśli chcemy wzmocnić odstraszanie, na potencjale, zdolnościach i wyposażeniu sił zbrojnych. Jeśli nie zainwestujemy w system odpornościowy państwa i społeczeństwa, a jedynie wspierać będziemy wojsko, to będziemy paradoksalnie mniej bezpieczni, bo przeciwnik przesunie swą agresję na inne pola.
W jaki sposób mamy zamiar walczyć?
Zapytałem na wstępie o strategię zwycięstwa Polski, bo dzisiaj mamy jedynie coś, co możemy określi mianem prowizorki strategicznej. Funkcjonując w NATO wpisujemy nasze myślenie o tym, jak uniknąć wojny w szerszą strategię Paktu Północnoatlantyckiego. Obecnie mamy do czynienia nie tylko z jej ewolucją, przejściem od modelu deterrence by punishment do modelu by denial, co wymaga rozbudowy sił, ale też z poważnymi wątpliwościami, czy w związku z kryzysem relacji atlantyckich w ogóle możemy liczyć na siły sojusznicze. Nawet jeśli uznamy, że nie ma wątpliwości, iż alianci przyjdą nam z odsieczą (nie rozważam w tym miejscu kwestii jacy, jakimi siłami i w jakim czasie) i założymy, że pomoc nadejdzie, to nie zwalnia nas to z odpowiedzi na pytanie w jaki sposób mamy zamiar walczyć, jeśli odstraszanie zawiedzie i Putin, albo jego następcy, zdecydują się na atak.
Dotychczasowy model obrony wschodniej flanki NATO zakłada po pierwsze opór na granicy i podjęcie próby niedopuszczenia do penetracji naszej przestrzeni przez przeciwnika. Jeśli to, ze względu na nierównowagę sił, nie będzie możliwe, to będziemy bronić się w głębi naszego terytorium (nie należy tego mylić z tzw. obroną na linii Wisły), zadając atakującym możliwie duże straty będziemy opóźniać ich pochód i czekać na nadejście odsieczy. Do 30 dni nasi sojusznicy z NATO mają nam przysłać 200 tys. żołnierzy, a do 180 dni od daty agresji, kolejne 500 tys. Nie wdając się w rozważania, czy mają takie zdolności i wolę, już z tej perspektywy widać, że ewentualna wojna z Rosją, jeśli odstraszanie zawiedzie, może być albo krótka (do 30 dni i przy zaangażowaniu 300 tys. żołnierzy po naszej stronie) albo długa, bo dopiero po 180 dniach będziemy dysponowali siłami, które mogą przeprowadzić kontrofensywę.
Czy NATO jest przygotowane na długą wojnę?
Już choćby z tego względu warto abyśmy postawili sobie pytanie, czy Polska i państwa NATO przygotowane są na długą wojnę o wysokim poziomie intensywności? Lawrence D. Freedman, znany amerykański ekspert wojskowy w najnowszym wydaniu The Foreign Affairs zwraca uwagę na fakt, że wojny krótkie i długie to zupełnie inne konflikty wymagające w związku z tym odmiennego podejścia i odmiennych koncepcji strategicznych. Wojnę jest łatwo rozpocząć, ale znacznie trudniej zakończyć, ta reguła staje się zresztą coraz silniejszą w miarę upływu czasu i narastania ofiar po obu stronach. To zaś oznacza, że przystępując do wojny, a obrona przed agresją jest tego rodzaju decyzją, musimy mieć też „strategię zwycięstwa” i polityczną strategię zakończenia konfliktu. W przypadku krótkiego starcia, które rozstrzyga się w umownym czasie do 30 dni sprawa jest relatywnie prosta – przywracamy status quo ante. Ale co dzieje się, jeśli mamy do czynienia z wojna trwającą rok, czy tak jak w przypadku Ukrainy, dłużej? W tym wypadku sprawy się komplikują, bo narastają rachunki krzywd, zmienia się sytuacja wewnętrzna w każdym z walczących państw i przywrócenie przedwojennego status quo jest coraz trudniejsze. Amerykańscy eksperci (H.E. Goemans) już kilkadziesiąt lat temu doszli na podstawie badań empirycznych do wniosku, że państwa autorytarne mają większe problemy z „wyjściem z wojny” niż demokracje. Wynika to z faktu, że w przypadku dyktatorów, zwłaszcza takich, którzy rozpoczęli agresję, porażka może się łączyć z upadkiem ich rządów, a w sytuacjach skrajnych z wewnętrznym przewrotem politycznym i nawet utratą życia. To również, a nie tylko przekonanie o zbliżającym się zwycięstwie, wyjaśnia sztywne stanowisko Moskwy w negocjacjach o zawieszeniu broni. Wreszcie zawieszenie broni nie rozwiązuje prawie nigdy konfliktu politycznego, który jest źródłem wojny. Czasem udaje się utrzymać, tak jak na półwyspie koreańskim, sytuację pod kontrolą, a czasem, nawet po 30 latach, jak to miało miejsce w związku z konfliktem między Azerbejdżanem a Armenią, dochodzi do wznowienia walk. Innymi słowy zawieszenie broni trudno traktować w kategoriach zakończenia wojny i zaprowadzenia akceptowalnego przez obie strony konfliktu nowego porządku politycznego, co negatywnie w oczywisty sposób wpływa na życie kolejnych pokoleń.
Stare, bezpieczne czasy już nie wrócą
Wróćmy jednak do naszych podstawowych rozważań. Jeśli hipotetyczna wojna z Federacją Rosyjską przedłuży się i rozstrzygnięcie nie nastąpi w czasie kilkunastu dni, i nie będziemy mieć do czynienia z eskalacją do poziomu konfliktu nuklearnego, to w jaki sposób, przy użyciu jakich narzędzi politycznych, będziemy chcieć ją zakończyć? Czy oczekiwać będziemy demilitaryzacji obwodu królewieckiego, jego likwidacji czy zmian na Kremlu? Na te pytania będziemy odpowiadać jeśli wygramy, a co w sytuacji porażki? Na jakie ustępstwa jesteśmy gotowi pójść, czy będziemy walczyć „do końca”? W czasie zimnej wojny amerykańscy i zachodni stratedzy, o czym pisze Freedman, milcząco zakładali, iż wojna z ZSRR będzie krótkim starciem, bo albo Rosja Sowiecka osiągnie swe cele wojskowe angażując wyłącznie potencjał konwencjonalny, albo, jeśli to okaże się niemożliwe, konflikt wyeskaluje do poziomu starcia jądrowego. Na tego rodzaju założeniach, tym bardziej że nie dysponujemy potencjałem nuklearnym, nie możemy opierać naszej strategii odstraszania i obrony. Jeśli prezydent Rzeczpospolitej mówi, że „potrzebujemy francuskiej broni jądrowej”, to trudno uznać tego rodzaju stanowisko za potwierdzenie adekwatności dotychczasowego modelu. Jeśli uznajemy odstraszanie amerykańskie za wystarczające, to nie oczekujemy wzrostu zaangażowania innego państwa sojuszniczego.
Nie piszę tych słów aby krytykować prezydenta Dudę, nie kwestionuję też jego ocen, bo są one oczywiste, ale trzeba zwrócić uwagę na fakt, że jego wypowiedzi świadczą o narastającym, w polskiej klasie przywódczej, przekonaniu o słabnięciu amerykańskiego odstraszania. Jeśli tak, to perspektywa długiej wojny staje się coraz bardziej realną. A to z kolei musi uruchomić nie tylko rozważania na temat stanu naszych przygotowań i wiarygodności art. 5, ale również, a może przede wszystkim, uruchamia szereg kwestii strategicznych, pytań o to jaka jest polska strategia na wypadek konfliktu? Zakładanie tożsamości strategii Stanów Zjednoczonych i Polski, tym bardziej europejskich państw NATO i Polski, w nowych realiach wydaje się nieuzasadnionym optymizmem. A to wymusza postawienie szeregu pytań – jaki jest nasz plan uniknięcia wojny i jak zamierzamy doprowadzić do jej szybkiego rozstrzygnięcia, jeśli wybuchnie? A jeśli to się nie uda jakie cele polityczne będziemy sobie stawiać, co uznamy za sukces, a co będzie porażką, w jaki sposób chcemy zwiększyć skłonność naszych sojuszników aby wejść do walki, jak chcemy inicjować proces polityczny kończący przewlekły konflikt. Amerykanie tego rodzaju podejście nazywają „strategią zwycięstwa” nie dlatego, że każda wojna kończy się triumfem. Nawet pobieżna znajomość historii uczy nas, że tak nie jest, ale nie mając „strategii zwycięstwa”, nie znając naszych politycznych celów, nie szacując kosztów, które gotowi jesteśmy ponieść, przygotowujemy się na klęskę, bo wojna bez końca, wyczerpująca nasz potencjał demograficzny i ekonomiczny tym się stanie. Musimy zatem czym prędzej zakończyć prowizorkę strategiczną, w której się znaleźliśmy, sytuację w której wystarczało nam poleganie na sojusznikach. Dotychczasowy system jest coraz mniej wiarygodny, a nowego nie mamy, bo z nostalgią czekamy, aż wrócą stare, bezpieczne czasy. Nie wrócą.
